wtorek, 21 lutego 2017

Obcokrajowcy w Polsce

Przyjeżdżają do Polski w poszukiwaniu pracy, wykształcenia. Czasami do dziewczyny lub chłopaka. Czasami, bo nie mogą znieść polityków w swoim kraju. Mieszkają w Warszawie, w Krakowie we Wrocławiu. Mówią w różnych językach, ale ich wspólną mową jest angielski. Spotykam ich od 10 lat i grupa ta wciąż mnie fascynuje. Chcę Wam o nich opowiedzieć. O obcokrajowcach w Polsce. O moich przyjaciołach.
A. pojawił się w Polsce dwa lata temu. Przywiózł go pociąg pendolino. Może nie dosłownie… A. testował poprawne działanie systemu elektronicznego tego pociągu zanim jeszcze pociąg wyruszył na polskie drogi żelazne. Zatem to raczej A. przywiózł pendolino do Polski! Kiedy projekt się skończył i włoska kolej połączyła największe polskie miasta, mój przyjaciel postanowił zostać w Warszawie, bo po prostu spodobał mu się warszawski styl życia.
Poznaliśmy się w barze Piwpaw i do dziś jest to ulubione miejsce A. w stolicy. Co jeszcze podoba mu się w Warszawie? Przede wszystkim ludzie. Serdeczni. Otwarci. Bardziej niż rodacy z Sardynii. Międzynarodowe środowisko. Przez kilka miesięcy wspólnie działaliśmy w społeczności lokalnych couchsurferów, regularnie popijając polskie piwa z turystami i ekspatami. A. przedstawił mnie swoim znajomym Włochom, którzy od kilku lat mieszkają, pracują i uczą się w Warszawie. Jeden z nich prowadzi badania nad laserami w PAN, drugi robi doktorat na WAT, a Włoszka S. robi tłumaczenia i udziela lekcji. Połączyło nas zamiłowanie do dobrego jedzenia, wina i muzyki. Na zdjęciu poniżej znajdziecie mnie i S. podczas otwarcia włoskiej winoteki w dzielnicy Wola.
A. M. znam od półtora roku. Pochodzi z Kolumbii, wychował się na Karaibach, studiował w Holandii, zanim trafił do Polski pracował w Czechach. Mówi po hiszpańsku, angielsku, holendersku i francusku. Bez problemów znalazł dobrą pracę w Warszawie. Lubi Polaków, bo są uczciwi. Pewnego wieczoru zgubił telefon w pawilonach na Nowym Świecie. Był pewien, że może go spisać na straty. Ale telefon został znaleziony przez młodego dresiarza. Chłopak nie znał angielskiego, ale na liście kontaktów zauważył jedno polskie imię z charakterystycznym ‘rz’. Zadzwonił. W ten sposób skontaktował się z mężczyzną, który wynajmował A. M. mieszkanie, a poprzez niego z A. M. Telefon wrócił do właściciela. Innym razem mój kolega zostawił torbę w tramwaju. Znajoma poradziła mu, żeby poczekał, aż tramwaj wróci z pętli na przystanek, na którym A. M. wysiadł. Tak zrobił. Tramwaj wrócił, a Kolumbijczyk łamanym czeskim (bo polskiego jeszcze nie znał) zagadał do motorniczego. Po kilku minutach torba została odnaleziona!
M. przyjechał do Polski po raz pierwszy pod koniec 2013 roku. Uczestniczył w projekcie organizacji AIESEC, która aranżuje wolontariat i praktyki zagraniczne dla studentów ze 122 krajów świata. Na bezpłatnym stażu spędził w Warszawie 2 miesiące. Polubił miejscową atmosferę, architekturę, ludzi, imprezy. Kiedy mówił, że jest Tunezyjczykiem, wszyscy reagowali pozytywnie, mówili, że lubią Tunezję i chcieliby tam pojechać. Za namową kolegi, M. wrócił do Polski po roku i rozpoczął studia w Warszawie. Dobrze się tu czuje, ale ma coraz więcej problemów. Po pierwsze, biurokracja daje się we znaki studentom zagranicznym. Osoba spoza Unii Europejskiej, która chce studiować w Polsce, musi mieć nie tylko zaświadczenie o przyjęciu na studia i umowę najmu mieszkania, ale także 15 tysięcy złotych na koncie! Pytanie, skąd młody student ma wziąć taką sumę? Po drugie, trudno jest znaleźć mieszkanie komuś spoza Europy. Potencjalni wynajmujący najczęściej odkładali słuchawkę, kiedy dowiadywali się, że M. pochodzi z Tunezji. Jeden z nich powiedział wprost, że mieszkanie wynajmie tylko chrześcijaninowi. Gdzie się podziali Ci otwarci ludzie, których M. poznał cztery lata temu?
  Dalsze opowieści nastąpią.

piątek, 3 kwietnia 2015

Rzym - polskie miasto

Na zwiedzanie Rzymu mamy tylko jedno popołudnie. Na szczęście, mój brat jest dobrze przygotowany. Przeczytał dokładnie cały przewodnik po Wiecznym Mieście i wie, gdzie znaleźć najważniejsze zabytki. Zaczynamy od tych najbliższych naszemu hotelowi, czyli od starożytnych term Dioklecjana. Część z nich zajmuje obecnie bazylika Matki Boskiej Anielskiej i Męczenników, wzniesiona według projektu Michała Anioła w XVI wieku. Podchodzimy do świątyni. Monumentalne wrota zdobi rzeźba: mężczyzna bez ramion i nóg... Nie jest to pozostałość po żadnym starożytnym zabytku, ale dzieło całkiem współczesne. Na torsie i brzuchu mężczyzna ma wycięty krzyż, zamiast oczu otwory, na twarzy grymas bólu. To męczennik. Tak przejmującą rzeźbę mógł wykonać tylko jeden artysta, Polak, Igor Mitoraj. Od lat rzeźbi niepełne figury, uszkodzone korpusy i twarze. Jego dzieła oglądaliśmy wcześniej w Warszawie i Krakowie. Wewnątrz bazyliki znajdujemy jeszcze jedną rzeźbę Mitoraja. Jest to głowa Jana Chrzciciela. Pierwszy zabytek na naszej drodze i od razu przesycony polską sztuką!
Idziemy dalej. Naszym celem jest Forum Romanum. Aby się tam dostać, musimy przejść przez Kwirynał. Po drodze brat znajduje niewielki kościół p. w. Św. Andrzeja. - Czy wiesz, że tam spoczywa polski Święty? - pyta mnie, uprzednio zajrzawszy do niezawodnego przewodnika. Po cichu wchodzimy do barkowego kościółka. Znajdujemy relikwiarz Świętego Stanisława Kostki. Przewodnik przypomina nam, że Stanisław - mając 17 lat - został zakonnikiem w Rzymie, a wkrótce potem zmarł na malarię. Ponieważ był wybrańcem Boga (za życia miewał mistyczne wizje), po śmierci ciało jego nie uległo rozkładowi. Na początku XVII w. został ogłoszony świętym. My zwiedzamy także komnatę klasztorną, w której Stanisław oddał ducha Bogu. Jest tam piękna rzeźba przedstawiająca śpiącego chłopca... Kontynuujemy zwiedzanie Kwirynału. Robimy sobie zdjęcia pod pałacem prezydenckim. Jesteśmy na samym wierzchołku jednego z siedmiu wzgórz Rzymu. Rozciąga się stamtąd przepiękny widok na Watykan. Patrząc na bazylikę Św. Piotra, wspominamy Jana Pawła II. Bardzo polska robi się ta nasza wycieczka... Obiecujemy sobie, że już nie będziemy szukać śladów polskości w Rzymie i poczujemy prawdziwie włoskiego ducha miasta. A cóż może być bardziej włoskiego niż Ołtarz Ojczyzny? Schodzimy więc z Kwirynału na plac Wenecki. Jednak zanim ujrzymy pomnik króla Wiktora Emanuela, zobaczymy olbrzymi plakat reklamujący wystawę Tamary Łempickiej w Muzeum Narodowym.
Czy nie da się uciec od polskości? W starożytnym Rzymie na pewno nie było żadnych Polaków. Idziemy więc na Forum Romanum. Jesteśmy ostatnimi turystami tego dnia. Wśród ruin starożytnego Rzymu myślimy już tylko o minionej potędze cezarów. Żadnych rodaków nie spotykamy. Wieczór kończymy na Campo de Fiori, placu związanym z filozofem Giordano Bruno. Głosił on, że to ziemia krąży wokół słońca a nie odwrotnie. Za wspieranie tej „wywrotowej teorii” Mikołaja Kopernika w 1600 r. Bruno został spalony na stosie właśnie na Campo de Fiori. Dziś na tym niewielkim placu stoi pomnik filozofa. Przy nim zaś pełno jest małych trattorii i kawiarni. Siadamy w jednej z restauracji i zamawiamy prawdziwą włoską pizzę. Czekając na zamówienie, przyglądamy się drobnym kamienicom o czerwonych dachach, które ciasno stoją jedna przy drugiej. – Wiesz, ten mały rynek przypomina mi nasz Stary Rynek w Warszawie – mówię do brata. Od razu zgadza się ze mną i przyznaje, że czuje się tutaj jak w domu. Wygląda na to, że Rzym to polskie miasto...

poniedziałek, 16 marca 2015

Deauville - 21. dzielnica Paryża

Deauville – mała nadmorska miejscowość położona niedaleko portu Hawr we Francji – w okresie międzywojnia zyskała przydomek 21. dzielnicy Paryża. Zamożni paryżanie w upalne letnie dni odwiedzali Deauville, by zażywać tam kąpieli w oceanie tudzież kąpieli słonecznych. Na czarno-białych fotografiach z okresu belle époque widzimy panie ubrane w kostiumy kąpielowe, trochę zbyt pruderyjne jak na nasze czasy, ale jakże odważne dziewięćdziesiąt lat temu... W latach 70. ubiegłego stulecia Deauville zyskało na atrakcyjności za sprawą Amerykańskiego Festiwalu Filmowego. Urzeczone legendą tego miejsca, ja i moje przyjaciółki postanowiłyśmy wybrać się tam w pewną lipcową niedzielę. Wysiadłyśmy na stacji kolejowej i od razu pośpieszyłyśmy na główną ulicą prowadzącą do słynnego kasyna i plaży. Z uwagą obserwowałyśmy normandzką architekturę i... sklepy. Ceny w 21. dzielnicy Paryża okazały się niższe niż w pozostałych dzielnicach. Nie mogłyśmy więc oprzeć się pokusie zakupów. Kupiłyśmy sobie quiche na lunch, piwo, pamiątki dla rodziny i przyjaciół. Nie wiem, ile czasu spędziłyśmy w boutiques, ale kiedy dotarłyśmy na plażę, słońce zdążyło już zajść za chmury, a na Deauville spadł obfity deszcz. Byłyśmy zawiedzione, ale A. nie traciła nadziei na to, że ulewa zaraz minie. Skryłyśmy się więc pod parasolami nadmorskiej restauracji. Zjadłyśmy owoce morza i zanim skończyłyśmy pić wino, słońce rzeczywiście wróciło na niebo.
Plaża stała przed nami otworem. Był tylko jeden problem – mokry piach. Polka jednak potrafi. Udało mi się znaleźć i zaanektować samotny leżak. Mogłyśmy siedzieć na nim na zmianę. Nie zważając więc na chłodny wiatr, rozebrałyśmy się do kostiumów i zaczęłyśmy nasz piknik na plaży. Prawie cała plage de Deauville była do naszej dyspozycji. Poza nami na mokry piach zdecydowała się wyjść tylko grupa młodych mężczyzn. Okazali się dżentelmenami, otworzyli nam piwo. Woda w oceanie była przyjemna, ciepła. Miała temperaturę wyższą niż powietrze i gdyby nie kolejne chmury przechodzące nad Deauville pewnie zostałybyśmy tam do wieczora. Chcąc nie chcąc, skróciłyśmy kąpiel i poszłyśmy na zwiedzanie plaży. Co można zwiedzać na plaży? Oczywiście, słynny deptak gwiazd! Spacerując koło przebieralni, czytałyśmy z uwagą nazwiska aktorek i aktorów. W końcu wypatrzyłam inskrypcje ku czci mojego ulubieńca – komika Adama Sendlera.
Jednak, podróż do Deauville okazała się niezwykła z uwagi na inną gwiazdę kina – Myszkę Mickey. Wracając na dworzec, odkryłyśmy galerię sztuki ulokowaną w małej willi. Artysta tematem swoich prac uczynił właśnie Mickey Mouse. Oglądałyśmy rzeźby, obrazy i sztukę użytkową poświęconą słynnej Myszce. Nasz artysta często nawiązywał do innych tekstów kultury, posługiwał się kolażem, łączył pozornie niepasujące do siebie materiały. Kiedy spytałam artystę, dlaczego akurat postać Mickey stała się jego muzą, odpowiedział: It's just for fun!. Absurd, zabawa, żartowanie ze sztuki, a także łączenie różnych technik było charakterystyczne dla dadaistów. Owi ciekawi artyści działali m. in. w Paryżu w latach 20. XX wieku. Z pewnością odwiedzali też 21. dzielnicę. Brat Marcela Duchampa, Jacques Villon, pozostawił nam obrazy urokliwej plage de Deauville. Duchamp chyba polubiłby galerie Mickey Mouse – pomyślałam, wsiadając do pociągu. Deauville zmieniło się od jego czasów, ale atmosfera dobrej zabawy pozostała.

piątek, 13 marca 2015

Paryż - miasto niespodzianek

Mówi się, że Paryż to miasto miłości. Oczywiście potwierdzam, ale zaznaczam, że dla mnie to także miasto niespodzianek. Zawsze, kiedy jestem w Paryżu, spotykam kogoś ciekawego lub – inaczej mówiąc – pozytywnie zakręconego.
Pewnego jesiennego popołudnia wybrałam się z przyjacielem na cmentarz Montparnasse. Inspiracją do wycieczki była etiuda Wesa Cravena z filmu 'Paris, je t'aime', której akcja dzieje się na jednej z paryskich nekropolii. Nie jest to rzecz jasna film grozy, lecz romans. Zakochani odbywają pielgrzymkę do grobu słynnego poety... Pomyślałam więc, że wzorem bohaterów Cravena niezwykle romantycznie będzie odwiedzić miejsce spoczynku artysty – w naszym przypadku Charlesa Baudlaire'a.
Jednak, ani ja ani mój przyjaciel nie byliśmy wcześniej na cmentarzu Montparnasse, błądziliśmy więc, poszukując nagrobka. Nerwowo wypowiadane pytanie: 'Gdzie jest ten Baudlaire?', zwróciło w końcu uwagę pewnego przechodnia. Był to pan lat około sześćdziesięciu (może siedemdziesięciu), siwy, w okularach, lekko przygarbiony, ale dosyć energiczny. Zaprowadził nas do rodzinnego grobu Baudlaire'a i życzył nam miłego dnia. Pewnie byśmy się już nie spotkali, gdyby nie wielka popularność autora 'Kwiatów zła'. Ma on bowiem na Montparnasse drugi pomnik – cenotaf ufundowany przez przyjaciół. Przy tym pomniku, którzy przedstawia duszę poety melancholijnie wpatrującą się w jego martwe ciało, po raz kolejny natknęliśmy się na staruszka. Dowiedziawszy się, że szukamy jeszcze Maupassanta, zaoferował, że nas tam zaprowadzi. Przy okazji pokazał nam koło czterdziestu innych grobowców, należących do polityków, artystów, wynalazców, żołnierzy i milionerów. Nasz spacer zamienił się w regularna wycieczkę, a przypadkowy przechodzień okazał się świetnym przewodnikiem! Myślałam nawet, że jest profesjonalistą, ale okazał się po prostu pasjonatem.
'Przychodzę tu codziennie – wyznał mnie i mojemu przyjacielowi – Odwiedzam grób żony, a później spaceruję po cmentarnych alejkach. Zawsze odkryję jakiś jeszcze mi nie znany grobowiec...' Nigdy nie był na kursie przewodnickim. Wszystkiego o cmentarzu Montparnasse dowiedział się, prowadząc własne poszukiwania i rozmawiając z innymi starszymi panami, którzy przemierzali tę nekropolię w celach hobbystycznych. Ja i mój przyjaciel byliśmy pod wrażeniem! Wiedzieliśmy, że nasz przewodnik nie przyjmie od nas pieniędzy, ale chcieliśmy odwdzięczyć się za wycieczkę, więc zaprosiliśmy go na kawę. 'Niestety, mam jeszcze wiele do zrobienia – powiedział, ściskając nam ręce na pożegnanie – Miłego wieczoru!'. Zniknął równie szybko, jak się pojawił. 'Wes Craven powinien zrobić film o nas i o tym panu' – powiedziałam później do przyjaciela.

czwartek, 9 maja 2013

Historia wakacyjnej fotografii

Turysta nigdy nie wyrusza w podróż bez aparatu. Na zdjęciach utrwalamy miejsca i chwile, które chcemy zapamiętać. W czasach kiedy na standardowej kliszy mieściło się 36 zdjęć, nasz musiał wybór musiał być przemyślany. Teraz cykamy fotki na potęgę. Z jednego majowego weekendu przywozimy tysiąc cyfrowych zdjęć. Później zgrywamy je na komputer i rzadko kiedy mamy ochotę je oglądać.
Najważniejsze zdjęcia wywołuję i jak za dobrych starych, czasów wkładam do albumów. To starannie wyselekcjonowany materiał. Za każdym zdjęciem kryje się bowiem niezwykła historia.
Spoglądam na fotografię z wakacji na Litwie. Niby nic. Trzy dziewczyny siedzą sobie na schodkach i wdzięczą się do aparatu. Ta z lewej ma kręcone włosy, a zbyt duży dekolt zasłania różową chustką. Ta w środku jest blondynką, nosi kwiat we włosach i naszyjnik, który przypomina przekrojone na pół słońce. Dziewczyna z prawej to również brunetka, ale jej włosy są proste. W uszach ma kolczyki w kształcie owoców wiśni, a na szyi prosty drewniany krzyżyk. Skąpe ubrania dziewczyn świadczą o tym, że jest środek lata, a ta środkowa panna dodatkowo jest pięknie opalona na złoty kolor. Ciekawe, która z dziewczyn będzie po latach pamiętać, że to zdjęcie zrobiono w klasztorze w Pażajściu.
To był sierpień 2011 roku. Odwiedzałam S. w Kownie. To była moja trzecia wizyta, więc wszystkie zabytki kowieńskiej Starówki znałam na pamięć. Wobec tego S. zaproponowała wycieczkę do Pażajścia. – Tam jest naprawdę piękny klasztor. Jako wielbicielka sztuki sakralnej nie mogłam jej odmówić.
Pażajście znajduje się w granicach Kowna, ale daleko od centrum, więc zdecydowałyśmy się podjechać autobusem. To był początek przygody.
Zaczepili nas na przystanku. Dwójka turystów. Chłopak i dziewczyna. Sympatyczni. Pytali, jak dojść do muzeum diabłów (które jest główną atrakcją Kowna). – Ależ tam nie ma nic ciekawego – oburzyła się moja litewska koleżanka – O wiele ciekawszy jest klasztor w Pażajściu. Pojechaliśmy więc razem.
W autobusie przedstawili się. On był Hindusem, ona Polką i moją imienniczką. –Skąd jesteś? – zapytałam. – Z Krakowa. A ty? – Z Warszawy. – Byłam niedawno w Warszawie. W portfelu mam nawet warszawski bilet. – Naprawdę? A ja mam bilet krakowski! W ten sposób pierwsze lody zostały przełamane. Zaraz potem do konwersacji włączył się pewien sędziwy Litwin siedzący naprzeciw mnie. Był bardzo ciekaw Ani i jej hinduskiego chłopaka. Po polsku mówił słabo, ze sporą domieszką rusycyzmów, ale był bardzo rad z tego, że może z nami porozmawiać w naszym rodzimym języku.
Klasztor w Pażajściu został ufundowany w II połowie XVII wieku przez magnata Krzysztofa Zygmunta Paca dla zakonu kamedułów. Zaprojektowany przez architektów z Italii, do dziś uchodzi za jeden z najpiękniejszych przykładów włoskiego baroku na Litwie. Zwiedzanie klasztoru rozpoczęliśmy od krypty…
Jedno za drugim zeszliśmy po drabinie do ciemnego lochu. Przez chwilę czuliśmy się jak bohaterowie książki Dana Browna. Za pomocą telefonów komórkowych oświetlaliśmy sarkofagi, próbując dociec, czyje szczątki chowają. Udało nam się odczytać kilka łacińskich napisów, ale żadne z nas nie umiało ich przetłumaczyć na współczesny język. Wydedukowaliśmy tylko, że w krypcie zostali pochowani mnisi. Grobowca Paca nie znaleźliśmy. Wróciliśmy na powierzchnię. Następni turyści, schodząc na dół, zapalili sobie światło. Czar przygody prysł, ale dobre humory pozostały.
Weszliśmy do wnętrza świątyni, podziwiając marmurowe kolumny i malowidła na kopule. To najważniejsze przedstawiało koronację Najświętszej Marii Panny. Później nad wejściem znaleźliśmy inskrypcję zaczynającą się od słów „Reginae Pacis”. Królowej Pokoju czy Królowej Paca? Subtelna gra słów…
Zdjęcie trzech Gracji zostało wykonane na schodkach przy bocznym wejściu do kościoła i było elementem dłuższej sesji zdjęciowej, podczas której ćwiczyłyśmy różne fotogeniczne pozy. Przy okazji S. opowiedziała nam, że w tym miejscu co roku odbywa się międzynarodowy festiwal muzyczny. Później poszliśmy na jabłka do zakonnego sadu. Prawdziwe, soczyste, pachnące jabłka! S. wybierała dla mnie te najlepsze, najbardziej dojrzałe. Usiedliśmy na trawie. Ktoś otworzył paczkę ciastek. Mieliśmy skromny ale udany piknik. Obok nas krążyła para nowożeńców w towarzystwie fotografów.
Rozmawialiśmy o związkach, przyjaźniach i miłości. Ania i jej chłopaka opowiedzieli nam, jak poznali się w Goa podczas hucznej zabawy Sylwestrowej. – Ania jako blondynka miała spore branie – przyznał z uśmiechem chłopak – Tańczyła otoczona wianuszkiem mężczyzn. Ale ja poczekałem na właściwy moment, zaczęliśmy rozmawiać , a później to potoczyło się samo…
Po dwóch tygodniach polsko-hinduska para przyjechała do Warszawy i zaliczyliśmy bardzo udaną imprezę w Pawilonach. Niestety, później straciliśmy kontakt. S. nadal mieszka w Kownie. Ciekawe czy czasami odwiedza Pażajście w poszukiwaniu śladów Paca i soczystych jabłek…

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Chaim oznacza życie

Drewnowska 31 – nie ma już w Łodzi takiego adresu. Przechodnie patrzą na mnie dziwnie, kiedy zatrzymuję się przy pustym placu i wyciągam aparat fotograficzny. Robię kilka zdjęć. W głębi placu dostrzegam niewysoką ścianę budynku wzniesioną z czerwonej cegły. Kibicie lokalnej drużyny podpisali się na niej sprejem. To jedyny fragment kamienicy, która stała tutaj do 1944 roku.
Dlaczego to miejsce tak bardzo mnie ciekawi? To był ostatni adres Chaima w getcie. Mieszkał tu niedługo, przez trzy tygodnie na przełomie stycznia i lutego 1944 roku. Wcześniej, przez 2 i pół roku, zamieszkiwał sąsiednią kamienicę przy ul. Lutomierskiej. Ta kamienica ocalała. Czy Niemcy nie umieścili jej w planie wyburzeń wdrażanym latem 1944 roku? A może nie starczyło im czasu na to, żeby ją zniszczyć? Ta kamienica jest szara i smutna. Ma dwa piętra i poddasze. Na parterze mieści się optyk. „Hokus Pokus, Czary Mary, dobieramy okulary!” – napisano na plakacie reklamującym zakład. Kim był Chaim? Karta pracy wydana w getcie w 1943 r. informuje, że urodził się 15 października 1911 roku. Z zawodu był krawcem. Pracował jako przełożony grupy w resorcie krawieckim przy ul. Św. Jakuba. Zachowały się zdjęcia, które dokładnie ilustrują, w jakich warunkach odbywała się taka praca. Kobiety i mężczyźni siedzą przy maszynach Singera tak blisko siebie, że prawie dotykają się łokciami. Poważni i skuleni, nie patrzą ani w obiektyw ani na towarzyszy niedoli siedzących naprzeciwko. Oglądam fotografię Chaima przyklejoną do karty pracy. Mężczyzna wygląda smutno, poważnie. Ma duży nos i odstające uszy, oczy schowane pod wystającymi kośćmi brwiowymi, ciemne włosy zaczesane do tyłu, zaciśnięte wargi… Nie wiem, czy był przystojny. Może przed wojną, kiedy się uśmiechał… Chyba nigdy się nie ożenił.
Przy Lutomierskiej mieszkał matką. Miała 65 lat. Pracowała jako cerowaczka. Została wymeldowana w dniu 11 września 1942 roku. Był to czas tzw. Wielkiej Szpery, kiedy do Chełma nad Nerem Niemcy deportowali 15 tysięcy Żydów (głównie dzieci i starców), a później zagazowali ich spalinami. W Kronice Getta Łódzkiego codziennie zapisywano liczbę osób zmarłych w getcie. W dniu 8 lutego 1944 r. odnotowano kilka zgonów z powodu chorób płuc i jeden zgon z powodu niewydolności serca. Pod tym ostatnim zapisem krył się Chaim. Zmarł w szpitalu, 7 lutego o godz. 24.00, co potwierdził dr O. Został pochowany na cmentarzu żydowskim w Łodzi. Historię Chaima poznałam podczas trzech wizyt w łódzkim archiwum jesienią 2011 roku. Opowiedziały mi ją dokumenty z nim związane. Wyniki moich poszukiwań przekazałam krewnym Chaima mieszkającym w USA, którzy nawet nie wiedzieli o jego istnieniu. Jeszcze nie byłam na jego grobie. Czy wiecie, że Chaim po hebrajsku znaczy „życie”?

niedziela, 9 grudnia 2012

लंदन: samosy, vintage i soczewica

Przy Brick Lane w Londynie kupić można ostre samosy, film z Shah Rukh Khanem i szaliczek za 1 funta. Nazwy ulic pisze się w alfabecie łacińskim i hinduskim. Pytam się B., czy tutaj jest jak w Indiach, ale przecząco kręci głową. W Indiach jest więcej ludzi, większy chaos i cieplej.
Na skrzyżowaniu z Fournier Str. znajduje się meczet wzniesiony pierwotnie jako kościół dla hugenotów. Francuscy protestanci tłumnie zasiedlali Brick Lane i okolice w XVII wieku. Później, w XIX wieku, ich miejsce zajęli Żydzi z Polski i Rosji. Utrzymywali się oni z tkactwa i krawiectwa. Brick Lane stało się więc ośrodkiem przemysłu odzieżowego. Ceglane, dwupiętrowe kamienice stoją ciasno jedna przy drugiej. Przypominają domy czynszowe z nowojorskiej Lower East Side. Brak im tylko zewnętrznych schodów pożarowych. Zarówno przy Brick Lane w Londynie jak i przy Orchard Str. w Nowym Jorku przez sześć dni w tygodniu słychać było kiedyś stukot maszyn do szycia, a w sobotę roznosił się wszędzie przyjemny zapach czulentu.
Mimo że skład etniczny Brick Lane i okolic zmienił się diametralnie, odzieżowe i kulinarne tradycje tego miejsca nadal są kultywowane. Na Vintage Market każdy, kogo interesuje moda ubiegłego stulecia, znajdzie coś dla siebie. Ja wypatrzyłam okulary w skośnej oprawie, żakiet podobny do żołnierskiego munduru i jasną mufkę przypominającą grzywę kucyka. Na bazarach sprzedaje się nie tylko ubrania, ale także jedzenie. Zmęczeni zakupami mogą skosztować kuchni hinduskiej, japońskiej, chińskiej lub meksykańskiej. Panuje zmowa cenowa: 5 funtów za porcję. Ze zmowy wyłamuje się tylko stoisko etiopskie. Sympatyczna pani o włosach jak sprężynki oferuje świeże warzywa z soczewicą w specjalnej cenie: 4 funty. Takiej ofercie nie można się oprzeć. Afrykańskie danie w hinduskiej części Londynu smakuje wyśmienicie… Fot. meczetu - Anna Kraus, fot. Etiopki - Basia Żakowiecka.